Strona główna
ezotlo (4 kB)

Kilka słów o miłości

O miłości napisano już tak wiele, że wydaje się niemożliwe dodanie czegoś nowego i oryginalnego na ten temat. Jednak miłość ma tak wielki wpływ na życie większości ludzi, że każdy powinien mieć własne, wyrobione zdanie o niej i jej wpływie na człowieka.

Jest wiele rodzajów miłości: erotyczna, rodzicielska, miłość do rodziców, męża, żony, miłość do ojczyzny itd. itd. Niemal każdy człowiek w pewnym okresie życia ulega temu uczuciu, I każdy przeżywa go na swój sposób.

Jak już wspomniałem, są różne rodzaje miłości. Nie o każdej z nich chcę tu pisać. Skupię się raczej na miłości człowieka do człowieka, tej opiewanej przez poetów, romantycznej, bezwarunkowej, tak zwanej prawdziwej. Celowo nie piszę o miłości mężczyzny i kobiety, bo - choć jestem stuprocentowym hetero - nie wykluczam, że można kochać osobę tej samej płci.

stocksnap_v8g6jvzu7o (31 kB)Gdy mowa o miłości, najczęściej myślimy o uczuciu łączącym dwoje ludzi. Zastanawiam się, czy można nazwać miłością to uczucie, które najczęściej obserwujemy. Mężczyzna i kobieta poznają się, przypadają sobie do gustu, silnie oddziałują na siebie erotycznie, tworzą plany na przyszłość, biorą ślub... Jednak, co tu mówić, wszystkimi tymi poczynaniami kieruje egoizm. Kobieta mi się podoba, więc chcę ją mieć dla siebie. Mężczyzna ma dużo pieniędzy, więc chcę go za męża. Mój mąż, moja żona... Ponieważ mój (moja), trzeba zrobić, co w mojej mocy, aby zachowywał(a) się tak, jak ja sobie wyobrażam rolę partnera.

Nie oszukujmy się. W większości związków trwa nieustanna walka o to, aby upodobnić partnera do własnych wyobrażeń o tym, jaki on powinien być. Jest to wojna, której motorem jest egocentryzm. Potem następują zdrady, rozwody... Wystarczy, by wygasła lub tylko osłabła wzajemna więź seksualna, a dwoje ludzi staje się sobie obcymi.

Często spotyka się inną sytuację. Oto jedno z małżonków kocha drugiego inną miłością: pragnie dawać, a nie brać, pragnie szczęścia swego współtowarzysza życia. Jednak jego partner kieruje się „zwykłą” miłością. Chce mieć osobę do kochania i uczynić ją taką, aby nadawała się do tego „celu”.

Takie małżeństwa są zwykle trwałe i wyjątkowo nieszczęśliwe. Przez całe lata, ba!, dziesięciolecia trwa wykorzystywanie jednej osoby przez drugą, tworzy się model podobny do stosunek pan-niewolnik, w którym osoba wykorzystywana nie ma sił czy chęci, aby przerwać tą nienaturalną sytuację, aby zmienić układ sił w małżeństwie. Zwykle tu osobą słabszą, skłonną do poświęcenia dla partnera-egoisty lub dla dzieci jest kobieta, bywa jednak odwrotnie.

Myślę, że można śmiało założyć, iż człowiek będący egoistą nie jest w stanie brać poważnie pod uwagę potrzeb drugiego człowieka. Nie jest w stanie „wczuć się” w stany emocjonalne innych ludzi, obca mu jest wszelka empatia. Czy więc egoista może naprawdę kochać? Tak. Siebie. Twierdzę bowiem, że warunkami rzeczywistej miłości są bezinteresowność, pragnienie szczęścia osoby kochanej i empatia.

Mało jest ludzi mogących wznieść się od czasu do czasu ponad własny egoizm. I dlatego naprawdę rzadkością są małżeństwa szczęśliwe, w których oboje partnerów darzą się wzajemnie prawdziwą miłością.

A jednak prawdziwa, bezinteresowna i akceptująca miłość jest wśród ludzi powszechna. Jest nią miłość matki (zwykle również ojca) do małego dziecka i miłość dziecka do rodziców. Później, gdy dzieci rosną, zmienia się to; rodzice próbują urobić dziecko na swój obraz i podobieństwo – nazywając to wychowywaniem – dzieci dostrzegają coraz więcej wad u swych rodziców. Na miłości pojawiają się rysy i pęknięcia.

Sądzę, że najważniejszą cechą rzeczywistej miłości do drugiego człowieka jest uznawanie, że jego potrzeby są równie jak własne lub od nich ważniejsze. Drugie przykazanie miłości Chrystusa nakazuje miłować bliźniego swego jak siebie samego. Czyż to nie to samo? Ilu ludzi stosuje to przykazanie w swoim życiu? Nie przesadzę chyba, gdy stwierdzę, że niemal nikt nie stosuje go do wszystkich (a przecież to wszystkich bliźnich miał z pewnością na myśli Chrystus, a nie jakiegoś pojedynczego „bliźniego”), a nieliczni stosują je w stosunku do jednej, dwóch może trzech osób – zwykle z najbliższej rodziny. W rzeczywistości mimo dość powszechnego przekonania, że „ja nie jestem egoistą”, zwykle nie potrafimy postawić drugiego człowieka na równi z sobą, a tym bardziej wyżej od siebie. Zazwyczaj postępujemy tak, aby przede wszystkim zaspokoić własne potrzeby, a dopiero później potrzeby innych.

Podczas kłótni małżeńskich każde z małżonków robi wymówki drugiej stronie. Jest to zwykle długa lista wzajemnych oskarżeń. I zazwyczaj chodzi o to, by zmusić współmałżonka do zaspokojenia własnych potrzeb. „Przecież ja wiem lepiej, jak ma wyglądać nasz związek jak ma zachowywać się mój małżonek”. A może by inaczej? Może na chwilę dać odpocząć swoim szarym komórkom i przerwać pracowite przypominanie sobie prawdziwych lub wyimaginowanych krzywd zaznanych od małżonka i przez chwilę posłuchać co on mówi, wczuć się w jego emocje? Naprawdę posłuchać, a nie przeczekać jego „przynudzanie”, aby znów powiedzieć swoją kwestię. A może by udało się nawet coś zrobić dla małżonka? Ot tak, bezinteresownie, bez oczekiwania rewanżu, choćby dla zaspokojenia własnej próżności (niech wie, jaki jestem dobry i niesamolubny).

Oczywiście nie można wpadać w przesadę i czynić z siebie maszyny do spełniania wszystkich zachcianek drugiego człowieka. Z cytowanego wyżej przykazania wynika pewna prawda, zupełnie nie zauważana w naszej zakłamanej kulturze, w której poczynaniami ludzi rządzi egoizm, a w której głosi się, że niedobre jest myślenie o sobie, a dobre o innych. Przykazanie to nakazuje kochać bliźniego, jak siebie samego. Czyż nie wynika z tego, że również siebie należy kochać? I że nie trzeba innych kochać bardziej niż siebie? W gruncie rzeczy Chrystus bardziej niż siebie nakazał kochać tylko Boga (w pierwszym przykazaniu Miłości), a innych ludzi traktował jak równych sobie w miłości.

Obecnie coraz większą popularność znajduje pogląd, że w gruncie rzeczy ludzie są jednością, że czyniąc dobro drugiemu człowiekowi czynimy je sobie, a krzywdząc drugiego, krzywdzimy siebie. Uważam, że Jezus z Nazaretu właśnie to chciał nam powiedzieć przed dwoma tysiącami lat. A że mówienie, iż ludzie są jednością było zbyt trudne do pojęcia dla współczesnych Chrystusowi, przyzwyczajonych do krwawych wojen i publicznych egzekucji. Zostawił On jedynie przykazanie: miłuj bliźniego jak siebie samego. Jak na tamte czasy, było to i tak bardzo rewolucyjne przykazanie. Tak rewolucyjne, że do dziś taką postawę chyba większość chrześcijan w gruncie rzeczy uważa za naiwność, mrzonkę lub wręcz głupotę. Bo taką już mamy naturę, że z nauk Chrystusa (a także różnych innych wybitnych ludzi) przyjmujemy i stosujemy tak naprawdę tylko te, które rozumiemy i które są dla nas wygodne. O ileż chętniej powtarzamy (i stosujemy we własnym życiu) starotestamentową – a jak twierdzą historycy – starobabilońską zasadę „oko za oko, ząb za ząb”, niż nowotestamentowe zasady Człowieka, którego uważamy za Syna Bożego, które nakazują nadstawiać drugi policzek czy oddać ostatnią koszulę. Miliony ludzi co niedzielę słucha w kościołach nauk Chrystusa. Ilu tak naprawdę stosuje się do nich? Myślę, że niemal nikt. Oczywiście nie jestem tu wyjątkiem. Gdybym był, byłbym człowiekiem na miarę Matki Teresy. Ale to nie zwalnia mnie od próbowania.

Bardzo ważne jest, aby każdy - bez względu na światopogląd - wciąż od nowa próbował żyć według zasad, które wyznaje. Oczywiście z małymi wyjątkami. „Wyznawcy ludobójczych prądów społecznych, jak faszyzm, komunizm, albo nienaturalnych sekt niby-religijnych, jak sataniści czy Wyznawcy Moona lepiej niechby niezbyt przejmowali się nakazami swych doktryn. Niestety, dziwnym trafem w takich organizacjach zwykle działa dużo neofitów, a ci z gorliwością właściwą neofitom wcielają w życie swe nowo nabyte zasady. Są to zwykle fanatycy, którzy nie analizują swych poczynań. Żyją „dla sprawy”. Szczególnie w sektach występuje to zjawisko. Często ich bezwzględni przywódcy wykorzystują miłość do realizacji własnych celów, oczywiście sami nie kierując się nią w swym postępowaniu. Za to wymagając od swych wyznawców, aby kochali tylko ich, rezygnując całkowicie z własnych potrzeb. Gdyby ludzie pamiętali, że Chrystus nakazywał kochać bliźniego jak siebie samego (a więc kochać również siebie) nie ufaliby rzekomym prorokom, wymagającym całkowitej miłości i posłuszeństwa. Więcej, każdy kto twierdziłby, że miłość do samego siebie jest grzechem nie znalazłby posłuchu. Często autorytety uważają, że niszcząc miłość do samego siebie w człowieku, niszczą jego egoizm. Praktyka wskazuje raczej, że to dobry sposób na stworzenie fanatyka. Czyż można zrozumieć drugiego człowieka, nie rozumiejąc siebie? Oczywiście jest zasadnicza różnica między tymi, którzy kochają siebie i innych z równą siłą, a tymi którzy darzą miłością tylko siebie. Tych drugich łatwo poznamy. Zwykle mówią o sobie, a ich poczynania wcześniej czy później okazują się samolubne.

Ująłbym to tak: alterocentryzm jest przeciwieństwem egocentryzmu. Jednak, aby zwrócić swą uwagę i swe działania ku innym ludziom, trzeba najpierw przejść przez fazę zainteresowania sobą, poznania i zrozumienia siebie. Dobrze też mieć kogoś, nauczyciela, kto pomoże nam nie popaść przy tym w egoizm.

Wiem już, że chyba wszyscy wielcy tego świata (mam na myśli humanistów, nie zbrodniarzy) przechodzili w swym życiu okres – zwykle trwający do końca życia – pracy nad sobą, pozornego egocentryzmu, zainteresowania sobą. To im nie przeszkodziło poświęcać życie dla innych. Z drugiej strony tzw. wielcy przywódcy i pospolici zbrodniarze, mimo wielkiej sprawności w tym, co robili, nie zajmowali się nigdy swym rozwojem, nie analizowali nigdy swego charakteru czy postępowania.

Nie wiem, czy każdy, kto zwraca się ku sobie i pracuje nad sobą dochodzi w końcu do alterocentryzmu, czy też część takich ludzi popada w samouwielbienie i skrajny egoizm. Wiem jednak jedno: wolę wybrać ryzyko popadnięcia w tą drugą sytuację, niż wegetację z dnia na dzień bez zastanawiania się nad sobą.

Wydawałoby się, że odbiegłem od tematu tego szkicu. Nie, nie tak bardzo. Sądzę bowiem, że Miłość przez duże „M” – gdy człowiek może nie rozumie, ale wyczuwa, że ludzie są jednością i należy każdego kochać – może być tym właśnie, co uchroni go przed popadnięciem w egoizm. Gdy ktoś kocha choć jedną osobę miłością nie oczekującą zapłaty, wzajemności, poddania, miłością akceptującą, w której stawia się osobę kochaną na równi z sobą i pragnie jej szczęścia jak swego, taki ktoś ma wielką szansę na rozwój, na uniknięcie samolubstwa.

Powszechna jest opinia, że zazdrość jest dowodem miłości. Dobrze byłoby zapytać o to ludzi, którzy na sobie doświadczyli zazdrości małżonka. Zazdrość jest to totalny brak zaufania do rzekomo kochanej osoby. To wynik myślenia o drugiej osobie jak o własnej rzeczy, niewolniku, który może robić tylko to, na co pan mu pozwoli. To efekt zakładania, że nasz małżonek jest nieuczciwy. Czy można kochać kogoś, kogo uważamy za kłamcę i do kogo nie mamy zaufania? A zdrada? Można by sądzić, że to zupełnie coś innego, niż zazdrość. A przecież i ona wynika z tej samej praprzyczyny: rzekomej miłości, w której partner nie liczy się, lub jej zupełnego braku. Jest rzeczą, nie trzeba brać pod uwagę jego uczuć i nie trzeba myśleć o jego prawach. Jestem przekonany, że w prawdziwej miłości dwojga ludzi nie ma miejsca ani na zdradę, ani na zazdrość.

Uważam, że miłość z natury swojej jest monogamiczna. Nie jest możliwe kochanie równie silną miłością dwóch czy więcej osób. Wprawdzie jest to lansowane przez niektórych, zwłaszcza mężczyzn, ale to bzdura, mająca ukryć własny egoizm i dążenie do praktyk bliskich raczej islamowi czy innym poligamicznym obyczajom. Nawet w miłości rodzicielskiej zwykle wyróżnia się jedno z dzieci, bez względu na jego osiągnięcia czy starania. Ludziom wygodnie mieć dwoje czy kilkoro partnerów, bo to miła dla nich odmiana życia seksualnego i tego codziennego, gdy więcej niż jedna osoba dba o nich, o ich rzeczywiste lub wydumane potrzeby. Zwykle wcześniej czy później prowadzi to do czyjegoś poczucia krzywdy i do konfliktów.

Jednak myślę, że można kochać równie silnie dwie, a może więcej osób w pewnym następstwie czasowym: najpierw jedną, potem drugą. Oczywiście nie będzie to identyczna miłość, bo będzie dotyczyć innych obiektów, ale będzie równie silna jak poprzednia.

Spotkałem się z zarzutem, że miłość nie może być bezwarunkowa, że wtedy jest egoistyczna. To dziwne stwierdzenie. Właśnie stawianie warunków w miłości jest samolubne. Zdaję sobie sprawę, że miłość bezwarunkowa nie może być zrozumiana, przez kogoś, kto takiej miłości nie doświadczył. Ktoś taki może nie rozumieć, że kochać drugą osobę można po prostu za nic. Że można nie liczyć w miłości na odwzajemnienie, na wzajemne świadczenia różnego typu, że można kochać tak, że ważniejsze jest dla nas szczęście kochanej osoby od naszego. Ba, że gotowi jesteśmy odsunąć się, jeśli widzimy, że nasza obecność w życiu kochanej osoby mogłaby ją unieszczęśliwić. W takiej miłości nie ma miejsca na krzywdzenie, zazdrość, na „posiadanie”, jak rzeczy, rzekomo kochanej osoby.

Taka miłość jest rzadkością tak wielką, że niemal nigdy nie jest odwzajemniona. Ale zdarza się jednak. I zwykle nie jest zrozumiana przez otoczenie, które albo widzi w niej jakieś zafiksowanie, albo nie zauważa po prostu, że ktoś tak mocno kocha. Cóż, większość ludzi miłość rozumie jako erotyczną fascynację, połączoną ze wzajemnym świadczeniem sobie usług w życiu. I większość uważa, że to oni są tą stroną, która więcej daje. Szkoda...